26.10.2008
WSPOMNIENIE - WANDA WRZESIEŃ

Jesienna aura i zbliżający się 1 listopada sprzyjają wspominaniu tych, którzy odeszli. To wcale nie znaczy, że na co dzień zapomnieliśmy, to tylko tyle, że w tym właśnie czasie łatwiej jest głośno mówić o pustce i braku, o tym, że "cmentarze pełne są ludzi niezastąpionych" [S.J. Lec]. Planowaliśmy poprzez Fundację FOSTER otoczyć opieką Panią Wandę Wrzesień, artystę plastyka, absolwentkę łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych, całe życie związaną z Sopotem. Nie zdążyliśmy...

Pani Wanda odeszła od nas 7 czerwca 2008 roku tak cicho, jak żyła. A przeraźliwie cicho zrobiło się dopiero po Jej odejściu, ale ponieważ niekiedy trudno jest mówić, przemilczeliśmy ten fakt, czekając na chwilę bardziej stosowną. Wcale jednak nie nadeszła. Listopad jednak obarcza nas tym obowiązkiem.

Prawda jest taka, że to nie Fundacja płacze za Panią Wandą, boć Fundacja to twór prawny. Wielka to pokusa, żeby zasłonić się fasadą fundacyjną i mówić w imieniu Fundacji, nic osobiście. A jednak przede wszystkim jest to moja osobista strata.

Żadna tajemnica, że w dzieciństwie kształtują nas dorośli, oprócz rodziców, zwłaszcza ci, którzy potrafią się z nami zaprzyjaźniać. W Pani Wandzie najpierw miałam oddanego nauczyciela rysunku. Na maleńkiej przestrzeni kawalerki, później zaś w prowizorycznej pracowni - suszarni, ustawiała cierpliwie martwe natury, które - jako kilkunastoletnie wówczas dziewczątko - przenosiłam na pierwszorzędnej jakości papier, nierzadko Pani Wandy. Z zapałem godnym lepszej sprawy, stawiałam plamy barwne na tym drogocennym artykule, o który wcale nie było łatwo - najpierw dlatego, że w pocie czoła trzeba go było zdobyć, potem - dlatego, że wszystko co prawda pojawiło się w sklepach, ale kosztowało więcej i więcej.

Pani Wanda dzieliła się wszystkim. Farbami, pędzlami, albumami, książkami o sztuce, tym, co Ją otaczało i tym, na co z renty było Ją stać. Gdy zabrakło już przedmiotów codziennego użytku, które dałyby się skomponować w przyzwoitą martwą naturę, pożyczała: a to fantazyjny but od znajomej, który miał bogatą przeszłość, a to kolorową apaszkę, która pamiętała czasy prababć. Pokazywała zwykłe przedmioty w taki sposób, że odkryła przede mną cały świat barw. Chyba nie tylko przede mną, bo Jej akwarelki najlepiej spisywały się w roli imieninowych upominków dla wszelakiej maści znajomych i sąsiadów - dodawały blasku tym wszystkim skromnym M3 i M4, w których przyszło żyć Jej rówieśnikom. Może nie była to sztuka najwyższej próby, ale nie nam to oceniać. Najtrudniej jest dostrzec urodę najbliższego otoczenia, a takie właśnie Pani Wanda dla nas utrwalała. Sama była maleńka, malowała swój mały świat, w małych przestrzeniach i ta mała sztuka ma na pewno Jej wielkie serce. Być może, że i pędzel pani Wandy mógł nabrać większego rozmachu. Nie było sposobu, żeby rozwinęła skrzydła, także dlatego, że choroba trzymała ją w miejscu.

Chorowała od zawsze, ale rzadko skarżyła się na swój los. Nigdy nie pogodziła się z własną ułomnością, stale raczej się z nią zmagała. Czas dzieliła między lekarzy, sanatoria, plenery, znajomych, ambitne lektury i ciche godziny pracowitej samotności. W codzienności, w której na wiele brakowało, malowała i malowała, póki starczało sił.

Z czasem podrosłam, rozmawiałyśmy o coraz poważniejszych sprawach. Niepostrzeżenie, nauczyciel rysunku stał się przyjacielem. Sojusznikiem w wyborach, słuchaczem w sytuacjach bez wyjścia. Była przy mnie zawsze, w tych najważniejszych momentach mojego życia: gdy zaginął przyjaciel, który potem już nigdy nie powrócił. Gdy szykowałam się na mój pierwszy bal - studniówkę i niezbędna była wprawna ręka, która zrobi pierwszy i jedyny w swoim rodzaju makijaż. Gdy tuż po studniówce trzeba było pędzić na kolejny etap Olimpiady Literatury i Języka Polskiego i potrzebne było dobre słowo. Gdy wybierałam studia, gdy zdawałam kolejne egzaminy, gdy traciłam wiarę, że to, co robię, ma jakiś sens.. Zawsze kibicowała, żeby wszystko mi się wiodło. A ponieważ była dobrym duchem, się wiodło.

Współprzebywałam z tym dobrym duchem przez lata, nie wiedząc nawet, jakie mam szczęście. Potem było mnie przy Pani Wandzie coraz mniej, skąpiłam Jej własnego czasu, bo naturalnym lub - może trafniej - egoistycznym sposobem bycia ludzi młodych, zagapiłam się we własną drogą i własne życie, nie bardzo rozglądając się wokół. Nie przyszło mi do głowy, że mam tak mało czasu, żeby podziękować.

A naprawdę jest za co: za głęboki apetyt na życie, za kolor, który wniosła, za to, że pozwoliła czuć się kimś mniej zwykłym, a zwłaszcza w nastoletniości to rzecz bezcenna. Nie zdążyłam z niczym. Nie zdążyłam zabrać Pani Wandy w piękne miejsca lub chociaż pokazać innym tego, co nam pokazała. Myślę, że może kiedyś uda się, za zgodą Rodziny, znajomych, wszystkich, którzy posiadają te maleńkie obrazki dokumentujące wycinki najbliższego otoczenia, które tak pracowicie utrwalała, zaprezentować je na kameralnej wystawie. I może w tym drobnym geście pamięci sprawdzi się Fundacja.

Tymczasem w czasach, w których tak ciężko o Mistrza, opłakuję stratę mojego. Ta drobna, schorowana postać o wielkim sercu, która dzieliła się wszystkim, a najbardziej - sobą, na pewno nadal czuwa nade mną i nad tymi wszystkimi, którzy się gdzieś z Nią zetknęli.

Może tam, dokąd poszła, ktoś akurat potrzebował Jej pogody ducha. Może tam w końcu będzie zdrowa.

Prozy życia uczyli mnie rodzice, poezji - Pani Wanda. I mimo, że wybrałam prozę, nigdy nie zapomnę tej lekcji.

[AG]